wtorek, 18 września 2018

„Narodziny królowej” – Rebecca Ross – recenzja PRZEDPREMIEROWA

„Wokół nas jest wiele sekretnych drzwi, na widoku. Po prostu nie zadajemy sobie trudu, aby je dostrzec i otworzyć.” 

Valenia to Królestwo, w którym wyjątkowo uzdolnione dziewczyny uczą się w prestiżowej szkole, aby rozwinąć jedną z pięciu pasji. Dziadek Brienny umieścił swoją wnuczkę w jednej z placówek, chociaż doskonale wiedział, że dziewczyna nie ma w sobie odpowiednich zdolności, aby zdobyć patrona.
W dniu letniego przesilenia Brienna jako jedyna z uczennic zostaje bez opiekuna, przez co nie może dalej się rozwijać. Kilka miesięcy później na jej progu zjawia się tajemniczy mężczyzna, który oferuje pomoc. Nowy sojusznik tak naprawdę chce ją wykorzystać, aby obalić króla i przywrócić tron prawowitej królowej przylegającego królestwa.
W świecie, w którym to kobiety mogą władać magią, a ostatnia królowa Maevany została zdetronizowana podstępem, Brienna będzie musiała dokonać trudnego wyboru. Czy stanie po stronie biologicznego ojca, którego nigdy nie poznała czy może wraz z nowym opiekunem zwróci tron królowej? 

Po Narodzinach królowej spodziewałam się właściwie czegoś innego, ale muszę przyznać, że dostałam historię lepszą niż oczekiwałam. 

Książka reklamowana jako połączenie Gry o tron i Czerwonej królowej broni się sama i nie potrzebne są jej zbędne przyrównania. Jasne, powieści Martina czy Aveyard są bardzo popularne i we wszystkich seriach znajdzie się podobne wątki czy poruszane przez autorów aspekty, które wykorzystała również Ross, ale są to tak utarte i znane schematy, że według mnie przyrównywanie jest to bezcelowe. 

Narodziny królowej rozpoczynją się w momencie przybycie dziesięcioletniej Brienny do Magnalii, czyli domu pasji. Nie przywiązujcie się jednak zbyt mocno do tego faktu, gdyż już za moment nastąpi przeskok w czasie i przeniesiemy się o siedem lat w przyszłość. Prolog jednak został napisany w taki sposób, że czytelnik ma ochotę dalej kontynuować przygodę z lekturą. Chce poznawać tajemnice domu pasji, poznać jego tajemnice, przyjrzeć się bliżej jego mieszkańcom. 

Troszeczkę mi brakuje dokładniejszego opisu poszczególnych pasji jak i przyjrzenia się członkom domu Magnalii, arialom i arialkom (nauczycielom), Wdowie jak również samym adeptkom. Jestem rozdarta, bo z jednej strony żałuję, że w domu pasji spędziliśmy tak mało czasu, ale z drugiej, podoba mi się kierunek, który wybrała Rebecca Ross i jak poprowadziła swoją opowieść. 

„Ale słowa, nawet te stanowiące prawo, łatwo zapomnieć, a jeśli nie przekazuje się ich z pokolenia na pokolenie, w końcu pokrywa je kurz.” 

Jest sporo wątków, które czytelnik jest w stanie sam rozgryźć i domyślić się jak potoczą się niektóre wątki, jeśli uważnie wczyta się w treść książki, jednak jest kilka i takich, które zaskakują czytelnika, bardziej zagmatwanych i zaskakujących. Z wielkim zaciekawieniem przekartkowywałam kolejne strony, czekając na to, co przydarzy się bohaterom. 

A działo się naprawdę sporo. Nie chcę zdradzić wam zbyt dużo, więc powiem tylko: oj, dzieje się! 

Z reguły rzadko podobają mi się wątki romantyczne i nie ma wielu bohaterów, którym mocno kibicuję. W Narodzinach królowej bardzo liczyłam na jeden romans i poczułam się jakbym dostała obuchem w łeb, kiedy tak brutalnie mnie go pozbawiono… Chodziłam po domu i smęciłam, że ja tu pierwszy raz chcę kisski i lovki, a tutaj nic… Później jednak… ach! 

Jeśli zaś chodzi o samych bohaterów to naprawdę ich polubiłam, chociaż tak naprawdę nie są to postaci jakoś dobrze wykreowane. Czasem brakuje mi lepszego opisu przeżyć Brienny, jej emocji, czy przemyśleń, kiedy dokonuje ważnych wyborów. Miałam wrażenie, że autorka poszła troszkę na łatwiznę i „przewijała” akcję do przodu w czasie owych „ważnych” momentów. Postaci Ross mają jednak w sobie coś takiego, że człowiek zaczyna się przejmować ich losami. To bohaterowie, którzy nie boją się podejmować trudnych decyzji i pomimo przeciwności losu podążają dalej obraną wcześniej ścieżką. Mam nadzieję, że w kolejnym tomie autorka poświęci więcej czasu samym protagonistom a niżeli tylko na samej akcji. 

Rebecca Ross ma lekki styl pisania. Czas przy powieści mija zdecydowanie zbyt szybko. Miałam wrażenie, że ledwie zaczęłam przygodę z Brienną, a już przyszło mi się z nią żegnać. Bardzo podobało mi się wykorzystanie retrospekcji. Wprowadziło do powieści dodatkową dawkę tajemniczości oraz bardzo interesująco przedstawiło historię znaną Briennie tylko z książek. 

Wielkim atutem, a właściwie dopełnieniem samej treści jest świetna okładka, która nie dość, że bardzo dobrze nawiązuje do treści, to najzwyczajniej w świecie jest po prostu ładna. Ślicznie się błyszczy i przykuwa wzrok. Myślę, że wiele okładkowych srok się skusi. 

Narodziny królowej to bardzo intrygująca historia, która zostaje w pamięci czytelnika. Z uwagą śledziłam losy bohaterów czekając na ich kolejne przygody. Książka ma to wszystko co lubię: trochę polityki, sporą dawkę intryg, zawiłości rodzinne i wiele ciekawych zwrotów akcji. Całość dopełniają bohaterowie, których los leży czytelnikowi na sercu (ach ten Cartier <3) oraz porywająca opowieść. 

Z niecierpliwością czekam na kolejną część, której premiera już w maju. Mam nadzieję, że u nas pojawi się jak najszybciej! 

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu <3





4 komentarze :

  1. Tak czułam, widząc ten tytuł w zapowiedziach, że może to być książka warta uwagi. Na pewno po nią kiedyś sięgnę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś sięgnę po tę powieść, bo zapowiada się naprawdę nieźle :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna książka, szczerze polecam! A ship Bri i Cartiera achhh...


    Trochę powtórzeń w recenzji, taka mała uwaga :)

    OdpowiedzUsuń

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka. Wszelkie prawa zastrzeżone.